Radio

BiperTV

Facebook

Galerie

Wydarzenia

Artykuły

Szukaj

Reklama

Reklama

Kultura: „Czuję się szczęściarzem”. Rozmowa z Andrzejem Piasecznym „Piaskiem”

Z Andrzejem Piasecznym „Piaskiem” o fascynującej go od 28 lat muzyce rozrywkowej, różnych obliczach kariery i szczęściu, bez którego trudno ją osiągnąć rozmawia Istvan Grabowski.

Istvan Grabowski: Śpiewać zaczynał pan jeszcze w szkole w rodzinnych Pionkach. Czy dzisiejsza kariera jest spełnieniem młodzieńczych marzeń?

Andrzej Piaseczny: – Kiedy zaczynałem śpiewać, nie uświadamiałem nawet sobie, ze piosenka może być moim przepisem na życia. Chęć śpiewania wzrastała we mnie w miarę poznawania rzemiosła estradowego. Scena daje wykonawcy niesamowitą radość. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, czy mógłbym robić to na stałe. Dziś po wielu latach, mam świadomość jak trudno spełniają się marzenia. Udaje się je zrealizować jedynie niektórym i to wcale nie z braku uzdolnień. Stanowią one zaledwie namiastkę powodzenia. Trzeba być upartym, pracowitym i mieć przysłowiowy łut szczęścia. Nie jestem człowiekiem, któremu od początku towarzyszyła wielka wiara w siebie. Musiałem nauczyć się czerpać przyjemność z tego, że coś mi się udaje. Dziś jestem w pierwszej lidze dojrzałych wykonawców. Bardzo cenię i lubię swoją pozycję, bo daje mi ona komfort bezpieczeństwa wewnętrznego.

Czy można powiedzieć, że jest pan człowiekiem sukcesu?

– Po części tak, choć w naszym kraju takie wyznania nie są dobrze widziane. W moim odczuciu to nie ma sensu. Jeśli człowiek nie kradnie, uczciwie pracuje i rozwija dar otrzymany od losu, to czego miałby się wstydzić? Mnie udało się odnieść sukces i mam z tego powodu poczucie szczęścia.

Jak z perspektywy 24 lat ocenia pan nieprawdopodobny sukces płyty „Sax and sex”. Piosenki z niej królowały długo na listach przebojów. Czy współpraca z Robertem Chojnackim odmieniła pańską karierę?

– Mogę tak śmiało stwierdzić. Tamten moment był przełomem i prawdopodobnie gdyby nie on, nie byłoby mnie dzisiaj tutaj. Choć wcześniej odnosiłem z zespołem Mafia jakieś powodzenie, to dopiero oferta Chojnackiego byśmy razem nagrali płytę, była strzałem w środek tarczy, a może nawet wyniesieniem w kosmos. Wtedy jednak nie zdawałem sobie sprawy z wagi tego wydarzenia.  Ot nagrałem jeszcze jeden krążek. Jego wagę doceniłem dopiero po latach. Mogę stwierdzić, ze wszystko, co dobrego mnie w życiu spotkało, zawdzięczam zdolnym ludziom.

Dziesięć lat temu ukazał się pański album „Spis rzeczy ulubionych” a niedługo później koncertowy krążek „ na przekór nowym czasom”. Oba z muzyką Seweryna Krajewskiego. Czy utrzymuje pan kontakt z Sewerynem mieszkającym od pewnego czasu w USA?

– Współpraca z Sewerynem okazała się rakietą nośną przenoszącą mnie w inny wymiar. Spotkanie takiej osobowości twórczej było dla mnie przyjemnością i zaszczytem. Mogłem go obserwować przy pracy, podpatrywać jego warsztat, chłonąć proponowane przez niego dźwięki i uczyć się od niego. Długo pamiętał będę nasze wspólne koncerty. Nadal utrzymujemy bliskie kontakty, lecz nie sądzę, by były one zaczynem kolejnego sukcesu. Jesteśmy ludźmi o artystycznych charakterach, może nieco zbliżonych, ale trzeba pamiętać, że dwie ścieżki rzadko przecinają się ponownie. Dlatego nie planujemy wspólnych nagrań.

Pańska płyta „Kalejdoskop” nagrana przed 4 lat z holenderską orkiestrą Metropole zawiera m.in. interpretacje szlagierów innych wykonawców. Kto z nich wydaje się dziś panu szczególnie bliski?

– Nie jestem pewien, czy to elegancko dokonywać wyboru z utworów i artystów wcześniej przez siebie wybranych. Ta płyta stanowiła próbę przypomnienia wielkich hitów z lat 90. Z całą pewnością urzekła mnie Edyta Bartosiewicz i jej przebój „Zatańcz ze mną”. Szalenie lubię też Kasię Kowalską i jej piosenkę „A to, co mam”. Obie śpiewałem dziś w trakcie koncertu. Marzy mi się przypomnienie niektórych perełek wykonawczych z przeszłości w nieco innej aranżacji. Będzie mi o tyle łatwiej, że polskich piosenek o wyjątkowej urodzie jest mnóstwo. Nie umniejszam wcale roli młodych wykonawców, których utwory królują dziś w większości rozgłośni mainstreamowych.

Czy dojrzał pan psychicznie do wydania płyty z największymi szlagierami?

– Zawsze broniłem się przed tego typu wyborami. Kiedy zaproponowano mi nagranie albumu „25+”, w pierwszej chwili odpowiedziałem absolutnie nie zrobię tego, bo wolę tworzyć nową płytę, niż oglądać się wstecz i dokonywać podsumowań. Zostałem jednak skutecznie przekonany do postawienia przecinka. Nie po to, by popaść w samouwielbienie, ale żeby ten przecinek był rodzajem uwolnienia i przejścia. Okazało się jednak, że nie się zupełnie uwolnić od przeszłości i dobrodziejstwa rzeczy, które się samemu zrobiło. Trasa koncertowa towarzysząca płycie „25+” sprawiła mi ogromną frajdę i możliwość dotknięcia swego repertuaru w nieco inny sposób, z inną oprawą muzyczną.

Czy zastanawiał się pan nad fenomenem popularności? Na pańskie koncerty przychodzą ludzie w różnym wieku i są zachwyceni.

– Uprawiam sztukę popularną, udało mi się wylansować wiele przebojów, ale na moich koncertach nie ma zbyt wielu młodych ludzi. Nie powinienem się temu dziwić, bo słuchają pewnie nieco innej muzyki. Polska estrada jest bardzo szeroka i każdy wykonawca może znaleźć na niej swoje miejsce. Młodych artystów przybywa i taka jest kolej rzeczy. Jednych cenię bardziej, innych mniej. Z niektórymi mógłbym wspólnie zaśpiewać, jeśli byłaby chęć z obu stron. Jeśli uda się przetrwać na scenie jeszcze trochę, to osiągnę znacznie większy spokój, niż mam dzisiaj. Poczucie stabilizacji sprawia, że mogę pozwolić sobie na większy luz i uwolnić się od nerwowego myślenia, co powinienem zagrać za rok.

Na czyją pomoc może pan teraz liczyć przy tworzeniu nowego repertuaru?

– Nie jestem samowystarczalny i nie potrafię napisać sobie przebojowego repertuaru, ani go samemu nagrać, choć niektórzy tak potrafią. Zawsze zdaję się na pomoc fachowców- producentów, kompozytorów, tekściarzy, aranżerów, muzyków w studiu. W przyszłości zdarzyło mi się nagrać trzy płyty, które od początku do końca stworzyła jedna osoba. Myślę o Robercie Chojnackim, Sewerynie Krajewskim i Ani Dąbrowskiej. W tej chwili myślę o płycie, której z pewnością nie przygotuje jeden twórca. Całe szczęście, ze nie brakuje zdolnych kompozytorów i aranżerów. Nie muszę się jednak spieszyć. Za kompletowanie repertuaru wezmę się pewnie w przyszłym roku.

Czterokrotnie zasiadał pan w fotelu trenera programu „Voice of Poland”, a ostatnio „Voice Senior”. Spotkał pan w tym czasie wielu ludzi zdradzających nieprzeciętne zdolności wokalne. Co sprawia, że laureaci tego programu mają wielkie trudności z przebiciem się na estradowy top?  Brakuje im odpowiedniego repertuaru, szczęścia czy charyzmy?

– Trudno o jednoznaczną odpowiedź, bo żyjemy w czasach, w których o sukcesie lub porażce decydują rynek i duże pieniądze. Na początek drobne wyjaśnienia. Program „Voice of Poland”, podobnie jak inne programy talent show, nie służy promowaniu czy lansowaniu talentów. Telewizja pokazuje tylko fragment rzeczywistości. Potem każdy z laureatów podpisuje kontrakt z firmą fonograficzną i to ona decyduje, co się będzie dalej działo. Los jest nieprzewidywalny i trudno orzec, czy ktoś naprawdę zdolny wylansuje wielki przebój, czy też nie. Tym bardziej, że o repertuarze decydują fachowcy z firmy fonograficznej. Ona wykłada pieniądze i liczy na zyski. Zdarzały się już takie przypadki, że prawie gotowa płyta trafiała do szuflady, bo nie widziano realnych szans na jej sprzedanie. Ja zawsze dobrze życzyłem swoim podopiecznym i pomagałem im na ile umiałem. Estrada to wielka loteria. Uda się lub nie. O wspomniany przez pana top na pewno otarli się Adam Podsiadło i Sarsa Markiewicz. Kto jednak dziś pamięta jeszcze Alę Janosz czy Ewelinę Flintę, lansowane na wielkie gwiazdy?

Zdobył pan 28 prestiżowych nagród muzycznych, nie licząc złotych i platynowych płyt. Z czego jest pan dumny?

– Z faktu, ze ludzie nadal chętnie przychodzą na moje koncerty. Wszędzie, gdziekolwiek się pojawię, mam pełne sale. Bywają okresy w życiu, kiedy łatwo o nagrody i splendory. Wtedy trzeba pamiętać, że przyjdą też lata suchsze. Dla mnie największą nagrodą jest sympatia publiczności. Bez niej bym nie istniał.

Czy w ciągu minionych 28 lat miewał pan okresy zwątpień?

– Te nie omijają nikogo, Na szczęście umiałem sobie z nimi poradzić i popadłem we frustrację. Przytoczę opinię jednego z krytyków, że w tym zawodzie trzeba mieć wyjątkową wrażliwość i odporność na stres porównywaną ze skórą słonia. Inaczej prędzej czy później człowieka dopada chandra..

Co sprawia pan w życiu radość, a co irytuje?

– Przyjemność zawsze sprawia mi uśmiech. Wbrew pozorom nie jest to trywialna odpowiedź na zbycie pytającego.  W wielu momentach uśmiech rozświetla ludziom dzień, poprawia samopoczucie. Dobre podejście do świata i ludzi sprawia, że czujemy się szczęśliwsi. Irytują mnie wszechobecna głupota i polityka. Dlatego trzymam się od nich na dystans.

Co pan robi, gdy nie musi śpiewać?

– Mieszkam w malowniczym miejscu u stóp Gór Świętokrzyskich i każdą wolną chwilę spędzam na łonie natury. Wielką przyjemność sprawia mi pielęgnowanie ogrodu.

materiał: kultura / muzyczna dziupla
tekst: Istvan Grabowski
zdjęcia: archiwum wykonawcy

Please select listing to show.

Spodobał Ci się ten artykuł? Podziel się ze znajomymi:

Udostępnij
Wyślij tweeta
Wyślij e-mailem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Czytaj więcej o:

Reklama

Reklama

Zobacz więcej z tych samych kategorii

Reklama